Znajomy z pubu.
Moje rozumowanie świata opierało się na założeniu, że skoro żyję, to muszę oznaczyć swój teren, działać tak, by zostać zauważonym i zaakceptowanym. Potrzebowałem miłości, więc ją sobie brałem (cokolwiek by to miało oznaczać), potrzebowałem pocieszenia, więc je wymuszałem; chciałem, by mnie chwalono – narzucałem się, chciałem samotności – uciekałem. Proste, niby skuteczne, doraźne sposoby na życie, które jednak co pewien czas odbijały się moralną czkawką. Rodzisz się, wychowują cię, kształcisz się, zdobywasz zawód, pracujesz, potem małżeństwo, dzieci, dom itd. Twój kod genetyczny został wprowadzony w ruch – w jakim celu? – przez jaką Moc i przez Kogo? Ewolucjoniści mówią o Wielkim Wybuchu, kreacjoniści o Stwórcy – którzy z nich mają rację? – czy tak naprawdę powinno mnie to w ogóle obchodzić? Kolejny zakręt w życiu i pytania o sens – „Dlaczego to właśnie mnie spotyka?” – „To jest bez sensu” – „To mnie wkurza” − „Nie będę się płaszczył przed tym kabotynem” – „Poradzę sobie”… Poradziłem sobie, ale nadal nachodzą mnie te dręczące pytania. Wypad z kolegami do pubu daje chwilę wytchnienia, ale zaraz potem wraz z kacem alkoholowym wraca ten drugi, jeszcze gorszy. Czas leczy rany – tak mówią, więc chyba jest już lepiej – upłynęło parę lat…
Pewnego razu przy piwie poznałem dziwnego kolesia. Zachowywał się niby normalnie, ale czasem mówił od rzeczy – o jakimś Jezusie, Bożej miłości do grzesznika… i takie tam. Kiedy parę dni później przeglądałem korespondencję, znalazłem ulotkę – zaproszenie na spotkanie chrześcijańskie. Na drugiej stronie podany był adres i namiary na kolesia, który mnie nagabywał. DZISIAJ JEST CZAS − JEZUS NA CIEBIE CZEKA – tłustym drukiem wyróżnione słowa zaskoczyły mnie; przez chwilę próbowałem przypomnieć sobie wątki rozmowy z kolesiem z pubu. No nic, trzeba się zbierać – ostentacyjnie zmiąłem ulotkę i wrzuciłem do kosza, i tyle. Jednak pomimo bardzo napiętego planu pracy wytłuszczony tekst z wyrzuconej ulotki nie dawał mi spokoju. Czasem tak bywa, nawet jakiś banał zawieruszy się gdzieś w zwojach pamięci i powraca natrętnie w najmniej oczekiwanych momentach, zwłaszcza wtedy, gdy jestem sam i nie mam słuchawek na głowie.
„Dzisiaj jest czas, Jezus na ciebie czeka” − o co tu w tym wszystkim chodzi?
„Dzisiaj jest czas, Jezus na ciebie czeka” − o co tu w tym wszystkim chodzi? − Dlaczego Jezus miałby na mnie czekać? To jest śmieszne, przecież ja Go nie szukałem ani nie przejawiałem żadnego zainteresowania religią; niby dlaczego miałbym nagle zmieniać poglądy i przekonania, które mi odpowiadają i wystarczają do samookreślenia w życiu. W końcu życie ma sens jeżeli je sensownym uczynię określając cele i założenia, biorąc odpowiedzialność za swoje decyzje. Będąc gotowym do obrony przed każdym, kto zechce udowadniać mi, że nie mam racji.
Właściwie odpuściłem sobie rozważania na temat wiary i Boga, a tu nagle spotykam Andrzeja – bo tak ma na imię znajomy z pubu – i on pyta, czy się wybieram na spotkanie. – No, właściwie nie wybierałem się, ale zobaczę, w każdym razie − nie obiecuję. Kiedy się rozstaliśmy, przyszło mi na myśl, że potraktowałem tego człowieka nieco lekceważąco. Ale przecież to nie ja narzucam się z jakąś kosmiczną propozycją. Jednak wybrałem się w sobotę po południu pod wskazany adres na ulotce. Facet w czarnym garniturze przywitał wszystkich uprzejmą nawiązką i zaprosił do wysłuchania długowłosej dziewczyny z gitarą. Byłem zaskoczony pięknym, ciepłym głosem i uroczym, nostalgicznym klimatem piosenek, które śpiewała. To mnie rozmiękczyło i uspokoiło nieco. Łysawy facet w rozpiętej koszuli, trzymając rękę w kieszeni – Amerykanin, jak się okazało − zaczął swoje wystąpienie od wspomnienia swojej pierwszej wizyty w Polsce w latach osiemdziesiątych. Opowiadał o tym, jak to doznał kulturowego szoku w zderzeniu z szarością peerelowskiego pejzażu i smutkiem na twarzach przechodniów. W lewej ręce trzymał Biblię ze złoconymi krawędziami kartek i złotym napisem „HolyBible” na miękkiej, czerwonej okładce. Mówił o doświadczeniu życiowym, jakie Bóg zesłał na niego; o tym, jak z powodu nieuleczalnej choroby 12-letniego syna musiał wycofać się z biznesu, by się nim opiekować, a później również żoną, która z tego powodu zapadła na głęboką depresję. Nie mógł wtedy zrozumieć, dlaczego Bóg właśnie jego tak doświadcza i upokarza, skoro starał się zawsze być posłusznym i wiernym chrześcijaninem oraz prowadził odpowiedzialną służbę w Kościele.
W dalszej części zacytował fragment z Biblii o nawróceniu Saula, który bezlitośnie prześladował pierwszych chrześcijan. Utkwiły mi w pamięci zwłaszcza słowa: Saulu, Saulu, czemu mnie prześladujesz?, choć nie bardzo wiem, dlaczego. Niezwykła historia, pomyślałem, ale trzeba w nią uwierzyć, bo jest zbyt cudowna jak na mój praktyczny umysł.
Na tej właśnie historii facet oparł główną tezę o tym, że Jezus Zbawiciel nikogo nie odrzuca – nawet swoich prześladowców. Ciekawe, że nigdy nie myślałem w ten sposób o Jezusie z Nazaretu, a jeśli już, to nie miało to jakiegokolwiek związku z moim sposobem na życie, decyzjami, które podejmowałem, oraz postrzeganiem rzeczywistości. W miarę rozwijania poszczególnych wątków mówca umiejętnie podsycał napięcie, stawiając prowokujące pytania, starając się równocześnie tworzyć klimat łagodnej perswazji; chociaż parę momentów poruszyło dość boleśnie moją dumę i poczucie bezpieczeństwa. Pomyślałem: nie bardzo mi odpowiada jakakolwiek forma indoktrynacji, nawet gdy jest oparta na Piśmie Świętym, ale skoro przyszedłem na spotkanie, to dosiedzę do końca. Grzech człowieka rozumiany jako bunt przeciwko swemu Stwórcy – to interesujące stwierdzenie, ale dlaczego wybór Adama z ogrodu Eden ma być transponowany na wszystkie następne pokolenia? Grzech jako osąd moralny złego czynu, postawy, jest bliższy memu pojmowaniu, chociaż zbyt często w niezbyt chlubnej historii Kościoła był traktowany instrumentalnie w prześladowaniach innowierców.
Dlaczego nagle miałoby Mu zależeć właśnie na mnie?
Jeżeli natomiast miałbym wyznawać swoją osobistą winę, aby skorzystać z oferty wiecznego życia, którą Jezus mi składa – to niestety nie jest to dla mnie takie jasne. To, że On na mnie czeka – to niech sobie czeka – ja na razie nie muszę się nawracać, ani nie czuję potrzeby, ani nie mam ochoty, by cokolwiek zmieniać w swoim życiu. A poza tym nie lubię, jak mi ktoś imputuje, że moja obecna sytuacja jest godna pożałowania, i jedynie Jezus ma być panaceum na wszelkie zło. Dlaczego nagle miałoby Mu zależeć właśnie na mnie? Nie mogłem tego pojąć, nie potrafiłem sobie wyobrazić miłującego Boga. A Jezus, do tego zmartwychwstały, żywy, obecny? Czy mam uwierzyć, że On żyje w sercach chrześcijan? Czy to są ci, którzy są nimi w niedziele i w święta? Jakoś nie potrafiłem sobie ich wyobrazić – bo w życiu takich nie spotkałem – szczerze miłujących się − wśród tych, którzy chodzą do kościoła na mszę… Spotkanie u chrześcijan zbliżało się do końca, mówca zapraszał chętnych do wyjścia do przodu po piosence dziewczyny z gitarą, gdzie będą mogli porozmawiać i wspólnie się modlić. Przepiękne słowa refrenu wzbudziły we mnie dziwną nostalgię: “Jeśli nie usłuchacie mnie, w ukryciu płakać będę, do niewoli poślę was, trzodo ma…”
Minęły mniej więcej dwa lata od tamtego czasu, zmieniło się to i owo, i chyba już nie byłem tak pewny swego jak wówczas. Dostałem propozycję nie do odrzucenia – wyjazdu na rok za granicę na szkolenie i staż w ramach rozszerzania oferty naszej firmy. Kiedy wróciłem, dostałem całkiem niezłą posadkę, ale wymagania niemal całkowitej dyspozycyjności pogrzebały nadwątlone przez roczną nieobecność relacje z moją blond ukochaną. Nie mogłem w to uwierzyć − za nic nie byłem w stanie przebić się z argumentami za odnowieniem naszych kontaktów. Nie pomogła nawet obietnica ślubu kościelnego – po prostu powiedziała mi, że to koniec naszej znajomości i tyle. Myślałem, że sobie strzelę w łeb albo coś gorszego jeszcze… Po dwóch tygodniach podjąłem dramatyczną próbę ostatniej szansy przy pomocy jej najbliższej przyjaciółki… i nic. Długo nie mogłem dojść do siebie – upokorzyła mnie bardzo, stałem się podejrzliwy i nieufny, zwłaszcza wobec naszych wspólnych przyjaciół. Teraz dopiero zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że stałem się zakładnikiem własnych emocji. Tak czy owak, musiałem się podnieść, a to bolesne doświadczenie paradoksalnie rozbudziło we mnie potrzebę szukania odpowiedzi na niektóre pytania, takie chociażby jak: Kim jestem? Czego tak naprawdę oczekuję od życia?
Kim jestem?
Czego tak naprawdę oczekuję od życia?
Pośród wielu książek, w których poszukiwałem sensownego wyjaśnienia powodu swego istnienia, zakupiłem Pismo Święte. Nie była to łatwa lektura, choć księgę Genesis przeczytałem całą, a Przypowieści Salomona, Księga Kaznodziei Salomona i Psalmy okazały się dla mnie swego rodzaju odkryciem. Dosyć często do nich wracałem. Niezwykła wydała mi się trafność i aktualność niektórych stwierdzeń, a Psalmy ze swoją archaiczną egzotyką i pasją opisującą intymny i zażyły związek Dawida z Bogiem prowokowały pytanie: Czy dzisiaj jest możliwa taka relacja człowieka z Bogiem, czy jest to jedynie przywilej biblijnych herosów wiary?
Choć historia Jezusa była mi znana, chociażby z filmów nadawanych w TV z okazji świąt, to jednak lektura ewangelii dała mi o wiele szersze pojęcie. Zastanowiło mnie, w jakim stopniu chrześcijanie stosują w codziennej praktyce życiowej nauczanie Jezusa. Czy jest to w ogóle możliwe? Początek wszystkich początków jest przez Słowo, które “było u Boga i które było Bogiem”. To jest logiczne, że każda rzecz musi mieć swój prapoczątek, a skutek przyczynę, ale Słowo, które było Bogiem i które równocześnie jest Słowem, to jest niepojęte. Słowo, które daje życie wszystkiemu, co do życia jest powołane. Życie przyrównane do światła, a chaos do ciemności. Kiedy się to porówna z opisem stworzenia na początku Biblii, zaczyna być interesująco: “Na świecie był i świat przezeń powstał, lecz świat go nie poznał” Co to znaczy, że świat go nie poznał? Czy chodzi o świat przyrody, czy ludzi?: “Tym zaś, którzy go przyjęli, dał prawo stać się dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię jego, którzy narodzili się nie z krwi, ani cielesnej woli, ani z woli mężczyzny, lecz z Boga”. Zdaje się, że to już słyszałem. Co to znaczy „narodzić się z Boga?”.
No, nieźle – przestaje mi się to podobać,
pomyślałem. Co to znaczy, że „już jestem osądzony”?
Kolejny fragment, który mnie zastanowił, był zapisany w 3 rozdziale Ewangelii Jana: “Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny. Bo nie posłał Bóg Syna na świat, aby sądził świat, lecz aby świat był przez niego zbawiony. Kto wierzy w niego, nie będzie sądzony, kto zaś nie uwierzy, już jest osądzony. No, nieźle – przestaje mi się to podobać, pomyślałem. Co to znaczy, że „już jestem osądzony”? Co to znaczy, że Bóg mnie miłuje? Trudno mi było sobie wyobrazić, żeby wiara w Boga mogła mieć jakiś znaczący wpływ na moje decyzje. W świecie, w którym piękno, szlachetność i dobroć są marginalizowane przez władzę, pieniądze i przemoc, a ludzie walczą o swoje miejsce na ziemi, obojętne jest, czy walczysz o nędzne grosze, aby przeżyć, czy rozpychasz się łokciami, aby wydrzeć dla siebie jak najwięcej – rozmyślałem dalej. Jeżeli się poddasz, stajesz się nieużytecznym, obciążającym balastem dla społeczeństwa. W potoku wielkich i pustych słów zostajesz wessany w wielką szarą masę, którą mieszają rządzący tym światem i narzucający prawa popytu i podaży, popularności i kariery. To spece od konsumpcji i polityki, za pomocą przeróżnych socjotechnik wpływają na nas codziennie poprzez media, byśmy kupowali i konsumowali, wybierali i podziwiali tych, którzy nami rządzą. Jak ten świat został zbawiony przez Jezusa? O co w tym wszystkim chodzi?
Na jakiś czas zostawiłem rozważania biblijne, ponieważ coraz częściej czułem się nieswojo, jakbym zapuszczał się w krainę nieznaną, tajemniczą, której ścieżki prowadzą mnie do konfrontacji z samym sobą – stąd chyba ten mój niepokój. Szukając odreagowania, namiętnie pochłaniałem literaturę świecką, a szczególnie pozycje popularnonaukowe szeroko pojętej humanistyki, która jednak – jak odkryłem − przesycona jest wpływami biblijnymi. Interesujące były wyniki tych poszukiwań. Odniosłem nieodparte wrażenie, że potrzeba prawdy, miłości i akceptacji jest dokładnie wyrażona przez nauczanie Jezusa, ale nieosiągalna w praktyce życia codziennego, tak poszczególnych osób, jak i całych społeczeństw.
Po dłuższej, chyba rocznej przerwie wróciłem do studiowania Ewangelii Jana. Miały wtedy miejsce wydarzenia, które wzbudziły we mnie potrzebę poszukiwania własnej ścieżki życia, nie wyłączając doświadczeń metafizycznych, no bo dlaczego nie… Odkryłem z całkiem dużą dozą zdziwienia, że przestały mnie interesować akademickie dyskusje w alkoholowo-tytoniowych oparach z osobnikami, których biografie niekoniecznie były przekonujące, zwłaszcza jeśli chodzi o spójność tego, co deklarowali i w co wierzyli, w zderzeniu z prozą życia. Niewykluczone, że moja coraz częstsza irytacja w takich sytuacjach była następstwem przypisywania sobie cech, które widziałem u innych i które wydawały mi się wyjątkowo nędzne. Z moich obserwacji wyłaniała się coraz wyraźniej konstatacja, że przeciętna wiedza o Bogu, Biblii i Jezusie jest obarczona grzechem ignorancji i przypomina raczej pielgrzymkę do skansenu zaginionej cywilizacji niż dynamiczną wiarę opisywaną na kartach Biblii.
Ciekawe, zastanawiałem się, jak wyglądałby świat, gdybyśmy jednak słuchali Boga: Powiedziałem wam o tym, abyście nie dali się złamać… Przecież tyle razy, mam na myśli ludzkość, popełnialiśmy te same błędy, bo zaufaliśmy niewłaściwym mesjaszom. Później, gdy czara goryczy i cierpienia przelała wszelkie granice, dramatycznie szukaliśmy sprawiedliwości i prawdy. Ale pamięć nasza jest krótka i po raz kolejny dawaliśmy się złamać. Jeżeli więc nie potrafimy oprzeć się tej pokusie w skali społeczeństw, to może warto próbować osobiście?
Mniej więcej rok po zakończeniu studiów nad Ewangelią Jana wybrałem się na koncert chóru gospel, organizowany w jednym z kościołów w moim mieście, Wrocławiu. Nigdy wcześniej nie miałem okazji słuchać takiej muzyki na żywo, a też specjalnie nie przepadałem za tym gatunkiem muzy. Było to bardzo poruszające wydarzenie; oprócz wspaniałej, dynamicznej muzyki świetne brzmienie chóru i „czarnych” wokalistów, no i klimat. Aż wstyd przyznać – dławiło mnie w gardle, z trudem powstrzymywałem łzy i zbyt często, tak że musiałem w pewnym momencie wyjść na zewnątrz kościoła, aby odetchnąć. Kiedy po dłuższej chwili wróciłem, jeden z czarnoskórych solistów mówił o dwóch uczniach idących do Emaus. Na zakończenie zapytał, zwracając się do wszystkich: „Czy chcesz dzisiaj zaprosić Jezusa na kolację?”. Do końca koncertu siedziałem z dławiącym gardłem, z trudem opanowując wzruszenie. Późnym wieczorem zadzwonił do mnie znajomy, który mnie zaprosił na ten koncert, i zapytał, co o tym sądzę. Odpowiedziałem, że właściwie, gdyby to było możliwe, to chciałbym zaprosić Jezusa na kolację, ale obawiam się, że byłoby to spoufalenie z mojej strony. Wtedy znajomy spytał: „Czy próbowałeś zwrócić się do Jezusa w bezpośredniej modlitwie?”. Odpowiedziałem, że chodzi mi to po głowie, więc może się zdecyduję.
„Czy próbowałeś zwrócić się do Jezusa w bezpośredniej modlitwie?”
Kiedy w życiu wszystko idzie dobrze, nabierasz pewności siebie, ufasz swoim możliwościom, ale kiedy pojawiają się problemy, starasz się znaleźć „obiektywną przyczynę” lub winnego. Ktoś przecież musi być winien twoich kłopotów – ktoś zawalił sprawę, nie dotrzymał słowa lub okazał się nieuczciwy. W końcu całe lata pracowałeś na swoją pozycję, poczucie wartości, starasz się trzymać zasad – jesteś lojalny(a), dotrzymujący(a) słowa, jesteś przyjaźnie nastawiony(a) do innych. Przed laty myślałem w ten sposób i wydawało mi się, że jestem spełniony, no… poza paroma marzeniami. Aż pewnego dnia spotkałem dziewczynę, która przewróciła mój świat do góry nogami. Była to dziewczyna wierząca w Boga Biblii, Zbawiciela grzeszników – Jezusa Chrystusa. Wiele godzin rozmawialiśmy na temat wiary i tego, co Biblia o niej mówi. Przyglądałem się jej życiu i życiu jej współwyznawców i byłem zdumiony ich autentyczną wiarą i osobowym traktowaniem Boga. Byłem wtedy zadeklarowanym sceptykiem i nie bardzo widziałem potrzebę zmiany swego życia, jednak postanowiliśmy przejść przez życie razem. Po paru latach przyszedł moment, kiedy Bóg poruszył mnie do głębi i spowodował, że zapragnąłem powierzyć swoje życie Jezusowi, zgodnie z tym, co jest napisane w (Rzymian 10:13) Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie. Dotarło do mnie, że Jezus niczego nie chce mnie pozbawiać, ale dać mi przebaczenie tego wszystkiego, co obciążało moje sumienie i czego się wstydziłem, i co powodowało moje uprzedzenie do chrześcijaństwa.
I tak to się stało: w modlitwie podjąłem decyzję, aby resztę życia spędzić w bliskiej relacji z Jezusem. Rozpierała mnie radość, chciałem o tym opowiadać wszystkim moim najbliższym i znajomym: “Bo jeśli ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem i uwierzysz w sercu swoim, że Bóg wzbudził go z martwych, zbawiony będziesz. Albowiem sercem wierzy się ku usprawiedliwieniu, a ustami wyznaje się ku zbawieniu. Powiada bowiem pismo: Każdy, kto w niego wierzy, nie będzie zawstydzony” (Rzymian 10:9-11). Nie wstydzę się Jezusa i wyznawania Go przed ludźmi. On wyznacza moje priorytety i poprzez Biblię uczy mnie, w jaki sposób mam żyć i radzić sobie z rozwiązywaniem problemów oraz budować relacje z innymi, aby doświadczać pokoju i radości życia. Wkrótce odkryłem w sobie Boże dary, którymi mogę służyć w Jego Kościele, co daje mi wiele radości i poczucie spełnienia. Z łaski Boga mam dom, żonę przez którą On uczy mnie empatii i miłości i dwoje wspaniałych dzieci.
Zamów nieodpłatny egzemplarz Ewangelii Jana.
Bóg szuka Ciebie – chcesz go odnaleźć?
Zachęcamy do udziału w Studium Biblijnym by sprawdzić jak się rzeczy mają.
Nie marnuj czasu i spotkaj się, by porozmawiać o swojej relacji z żywym Panem Jezusem Chrystusem.
Zapraszamy do rozmowy na naszym Czacie - prawy dolny róg strony
Wesprzyj naszą służbę, jeśli chcesz przyłączyć się do głoszenia ewangelii i propagowania chrześcijańskiego stylu życia.